sobota, 16 grudnia 2017

Mąż Indianki (The Squaw Man) - 1914r.

Mąż Indianki (The Squaw Man) z 1914r. stał się kamieniem milowym kinematografii, a przy okazji westernem pełnym ciekawostek. To pierwszy film fabularny nakręcony w Hollywood. W ogóle westerny w czasach kina niemego miały w sobie gen przełomowości, bo przecież pierwszym filmem fabularnym w dziejach światowej kinematografii też był western, a dokładnie western australijski pt. Gang Kelly'ego (The Story of Kelly Gang) z 1906r. w reżyserii Charlesa Taita. Przy okazji Mąż Indianki jest też debiutem za kamerą Cecila B. DeMille'a, reżysera który w Hollywood zrobił potem dużą karierę, a jego dzieła powstawały jeszcze niemal pół wieku. Pierwowzorem dla Squaw Man był broadweyowski spektakl pod tym samym tytułem z 1905r., na podstawie którego powstała powieść, a także trzy ekranizacje – wszystkie autorstwa Cecila DeMille’a.
         Film opowiada dzieje angielskiego dżentelmena, Jamesa Wynnegate'a (przyzwoita rola Dustina Farnuma), który ratując honor rodziny, bierze na siebie odpowiedzialność za zdefraudowanie pieniędzy i pod przybranym imieniem Jim Carston emigruje do Ameryki. W Nowym Jorku ratuje przed kieszonkowcami pewnego ranczera, który w zamian proponuje mu wspólny wyjazd na zachód. Jim przyjmuje propozycję i wyrusza do Wyoming, gdzie podejmuje pracę jako nadzorca. Szybko wdaje się w konflikt z rewolwerowcem Cashem Hawkingsem (świetny epizod Williama Elmera) i zakochuje się w Indiance Nat-U-Ritch (bardzo dobra Red Wing), po tym jak dziewczyna ratuje mu życie. W międzyczasie w Europie ginie sir Henry – hrabia rodu Kerhill. Rodzina postanawia odszukać Jima będącego spadkobiercą tytułu i sprowadzić go z powrotem do Anglii.
         Film ma w sobie pewną wzorcowość i charakterystykę, w której można doszukać się fragmentów innych widowisk, zarówno tych sprzed jak i tych po roku 1914. Realizuje doktrynę „go west” i choć dzieje się w czasach zmierzchu dzikiego zachodu (na moje oko to pierwsza dekada XXw) to jest obrazem tak uniwersalnym, że po zmianie kilku drobnych szczegółów, tę historię równie dobrze można byłoby datować na początek XIXw. lub na połowę wieku XX. Głównym bohaterem jest europejski wyrzutek, zmuszony do poszukiwania szczęścia za oceanem – no klasyczny motyw epickich fabuł filmowych, takich jak Za Horyzontem Rona Howarda. Brak tu jeszcze rozmachu, ale nie da się nie odczuć wagi scenariusza, w którym znalazły się zarówno gonitwy koni w Anglii; oceaniczny rejs statkiem; nowojorskie bankiety; przygody w saloonach, na ranczach i w dzikich ostępach Yellowstone albo indiańskich obozach.
         Co jeszcze? Są tu pierwiastki, które inspirowały ówczesne amerykańskie kino, szczególnie tematyka indiańska i magia ekranu. Nie zabrakło sztuczek wizualnych jak choćby scena, w której obraz podzielony jest na dwie części, gdzie po prawej stronie widzimy snującego opowieść Jima, a po lewej flashbacki z jego pamięci. Jest tu sporo Jamesa Younga Deera – ba! gra tu w końcu jego żona Princess Red Wing, a jej rola nawiązuje do Poświęcenia Białego Jelenia. Związek Nat-U-Ritch i Jima Carstona ukazano jako tragiczny, ponieważ oboje należą do innych cywilizacji (są przeznaczeni do odmiennych celów). U Deera też katalizatorem dramatu była wiadomość, że Biały mąż dziedziczy spadek w Londynie, co posunęło indiańską żonę do próby samobójczej. Gdy wspomnimy wyśmienitą Ramonę Griffitha (tam notabene też wystąpiła Red Wing), gdzie miłość między Indianinem i Latynoską doprowadziła małżonków do tragedii – widzimy, że ówczesne ekranowe mieszane małżeństwa nie kończyły się happy endem i był to mocny trend w kinie. W ogóle świetne jest to, że w czasach debiutu DeMille'a wciąż jeszcze możemy delektować się sporą niezależnością twórczą, bo przecież w epoce kodu mieszane związki sprowadzano raczej do tła dla fabuł jak w fordowskiem Dyliżansie, a o takie mocno uwypuklone jak ten z Pojedynku w słońcu Vidora było raczej trudno, no i podobnie nie kończyły się zbyt szczęśliwie.
         Słabszą stroną omawianego filmu jest dla mnie Dustin Farnum. Zagrał przyzwoicie, ale nie przekonał mnie. Brakowało mu charyzmy i emanował typowym dla kina niemego scenicznym stylem aktorzenia. Czasem się to sprawdzało, ale akurat w tym przypadku, ekranizując sztukę broadweyowską, twórcom powinno zależeć na odcięciu teatralnej pępowiny i stworzeniu czegoś zupełnie nowego. Czterdziestoletni wówczas Farnum, zamiast dodawać wydarzeniom świeżości i epickości, czynił je bardziej kameralnymi niż wynikało to z pracy kamery. Główna rola prosiła się moim zdaniem o kogoś młodszego, nie zmanierowanego tak bardzo rutyną teatralną. Kreacji w stylu Ricardo Corteza z Pony Express. Z drugiej strony ekranowa partnerka Farnuma czyli Lillian St. Cyr też była wtedy po czterdziestce. Red Wing w roli Nat-U-Ritch sprawdziła się jednak lepiej. Ta charakterystyczna aktorka w indiańskich rolach wypadała wyjątkowo naturalnie – do tego wyróżniała się drobną figurą i świetnie dobranymi strojami i fryzurami, co kamera bardzo lubiła. Należy też docenić fakt, że zaufaniem darzyli ją najważniejsi westernowi twórcy omawianego okresu.
Poza głównymi bohaterami w oczy rzuca się drugi plan, czyli aktorzy charakterystyczni dla filmów DeMille’a. William Elmer w roli złego Hawkingsa i Winifred Kingstone jako Lady Diana. Cała ta ekipa wystąpiła jeszcze w tym samym roku w innym znanym westernie DeMille’a pt. Wirgińczyk (The Virginian). W tamtym filmie role podobnie się rozkładały, bo Farnum znów gwiazdował, Elmer grał złego Trampasa, a Kingstone piękną, wykształconą Molly. No i w Wirgińczyku też najmniej podobał mi się odtwarzający tytułową rolę Farnum, więc jak widać nie jest to mój typ gwiazdora.

         Podsumowując, The Squaw Man to tytuł, o którym można pisać i pisać. Rozkładać poszczególne sceny i aktorów na czynniki pierwsze i porównywać do innych. I naprawdę coś w tym jest, że Męża Indianki okrzyknięto pierwszym filmem fabularnym - czyli posiadającym nie tylko odpowiednią długość (ok. godziny), ale też i szereg cech w scenariuszu, montażu i grze aktorów – bo od razu przychodzą do głowy porównania z tym, co kiedyś już tam się widziało. Dodam, że to więcej niż western. Jednocześnie film przygodowy i melodramat. Moim zdaniem pozycja obowiązkowa dla maniaków kina. Polecam.


sobota, 2 grudnia 2017

Synowie prerii (Tumbleweeds) - 1925r. i Trzech złych ludzi (3 Bad Men) - 1926r.

Poniższy artykuł jest westernową częścią zbiorowej pracy opisującej 12 filmów z epoki kina niemego opublikowanej na blogu Panorama Kina. Tytuł artykułu to Rozkosze Kina Niemego, a całość możecie przeczytać TU.


Synowie Prerii (Tumbleweeds) - 1925r.
Produkcja - William S. Hart (Reżyseria – King Baggot);

Czy to nie ciekawe, że jeden z najwspanialszych westernów kina niemego Synowie Prerii (Tumbleweeds) to zarazem ostatni film w długiej i owocnej karierze Williama Harta? Warto obejrzeć, oprócz tej z 1925r., wersję z 1939r., z dograną wzruszającą przedmową Harta, w której już jako 75'latek opowiada o swoich odczuciach związanych z kręceniem filmów.
         Nigdzie nie znalazłem tłumaczenia tytułu Tumbleweeds, więc postanowiłem to zrobić samemu. Tumbleweeds to takie krzaczki na prerii, zwane potocznie w polskim języku słowem biegacze, ale zostawiamy dosłowne tłumaczenia. Tytuł można byłoby przetłumaczyć jako Kowboje, bo właśnie słowem tumbleweeds określano panów przeganiających bydło wzdłuż frontieru. Nie oddawałby to jednak ducha filmu, a poza tym jest już taki western z J. Waynem. Tumbleweeds to mężczyźni odłączeni od rodzin, zwykle w bardzo młodym wieku, przemierzający puste pogranicze, niczym te samotne kępki trawy oderwane od korzeni i niesione przez wiatr. Tacy właśnie synowie prerii.
         Synowie Prerii są na swój sposób dziełem wyjątkowym – zrównoważonym, nowatorskim i uniwersalnym. Podejmują tematykę kowbojstwa, jako stylu życia mężczyzn pogranicza i zderzenia ich z nadchodzącą cywilizacją. To, co w pierwszych dekadach westernu najbardziej ciekawiło widzów. Główny bohater filmu, Don Carver (wyśmienity William Hart), zakochuje się w młodej dziewczynie o imieniu Molly Lassiter (niezła Barbara Bedford) i postanawia zapuścić korzenie. Nadarza się okazja, bo na terytorium Oklahomy ogłoszono wyścig po ziemie należące wcześniej do Indian Cherokee. No i właśnie, w filmie pojawia się historyczny wątek wyścigu po ziemie (tzw. land rush). Później wielokrotnie wykorzystywany w hollywoodzkich produkcjach: vide Cimarron Wesley’a Rugglesa z 1931r. (też wersja w reżyserii Anthony Manna z 1960r), Za horyzontem (Far and Away) Rona Howarda z 1992r., no i w nieco innym kontekście w Trzech złych ludziach (3 Bad Men) Johna Forda z 1926r.
         No i jeszcze kilka słów o głównych aktorach – William Hart i Lucien Littlefield zagrali niezapomniane role. Carver to typowy ramrod – doświadczony szef, twardy, o solidnym kręgosłupie moralnym i zdolnościach interpersonalnych. Z kolei Kentucky to dziecko prerii – kowboj z krwi i kości – umorusany brudem, prosty i szczery do bólu, wychodząc do ludzi nieco fajtłapowaty. Trochę przypominający kaprala Casey z Żelaznego Konia (Iron Horse) Johna Forda z 1924r. Jak to zwykle u takich gości bywa niepewnie czują się w towarzystwie kobiet. Błyskawicznie pakują się w kłopoty i dają we znaki lokalnym szwarccharakterom. Zarówno fabularnie jak i aktorsko obaj panowie perfekcyjnie się uzupełniają: bawią i wzruszają.



Trzech złych ludzi (3 Bad Men) - 1926r.
Reżyseria – John Ford;

No właśnie - na temat podwójnego artykułu z premedytacją wybrałem Tumbleweeds i 3 Bad Men, bo ten drugi film to dobry przykład podpatrywania kolegów po fachu. Jeśli ktoś jeszcze do kompletu wcześniej odświeży The Covered Wagon z 1923r. Jamesa Cruze'a, to już zupełnie będzie mógł oglądać dzieło Forda, raz za razem wyłapując sceny, motywy i cechy postaci zapożyczone z wcześniejszych westernów. W Trzech Złych Ludziach Ford opowiada o wędrówce osadników, nęconych odkrytym przez Custera złotem w Black Hills. Wiele scen, szczególnie tych z kawalkadą wozów, dorównuje rozmachem Karawanie. Reżyser odchodzi od przypinania bohaterom oczywistej symboliki. Odwraca wizerunek dobrych i złych, tych pierwszych ubierając w stroje szajki zbirów, a drugich w eleganckie garnitury i cynowe gwiazdy. Robił to już częściowo w Żelaznym Koniu. Podobne zabiegi działy się u innych, równoległych twórców. Np. w filmie z Tomem Mixem Napad na K&A ekspres (The Great K&A Train Robbery) z 1926r. zło też czaiło się za fasadą elegancji i perfum.
          Do tego znów dochodzi kwestia wyścigu po ziemię, której Ford jakby troszkę pozazdrościł Williamowi Hartowi. W Synach prerii to było coś spektakularnego, ale przede wszystkim symbolicznego. Miało fascynować i wzruszać. Patrzcie – mówił Hart – tu gdzie jeszcze dekadę temu wiatr przeganiał krzaki, a rządy sprawowali dumni Indianie, teraz zjechał cały przekrój społecznych warstw, by stoczyć „uczciwą” grę i stać się protoplastami nowej społeczności. A biedni synowie prerii albo się do tego przyzwyczają albo odejdą w zapomnienie. U Forda to jest klasyczna gorączka złota. Ludziska próbują się oszwabić wszelkimi możliwymi metodami, a gdy pada symboliczny wystrzał z armaty – ruszają na bój jak gladiatorzy. Wozy się przewracają, konie wzajemnie tratują, a dzieci wypadają z rąk matkom.
         W krótkiej notce nie sposób napisać o wszystkim. Warto jednak zwrócić uwagę na przyjemną grę aktorów, z których najlepiej wypada Tom Santschi. Jego postać to „Bull” Stanley – szef tytułowej trójki złoczyńców, która dołącza do karawany. Panowie są świadkami napaści koniokradów na jeden z wozów, gdzie ginie jego właściciel – osadnik Carlton. Ratują córkę zabitego - Lee (niezła Olive Borden). Z czasem zaczynają ją traktować jak własne dziecko, zmieniając nieco podejście do życia. Kolejnym wartym wymienienia aktorem jest George O’Brien grający młodego kowboja Dana. Ten młodzieniec świetnie sprawdził się już w fordowskim Żelaznym Koniu. W Trzech złych ludziach znów dostał szansę i zagrał świetnie. Do czasów Johna Wayne'a nikt tak dobrze nie wkomponował się w filozofię fordowskiego protagonisty. Także John F. McDonald znany z nieco infantylnej roli majstra w Żelaznym Koniu, tutaj moim zdaniem wypada dużo ciekawiej, choć z typową dla siebie pozą „poczciwego, umorusanego brudem chłopa”.




         Dwie świetne historie opowiedziane przez dwóch świetnych twórców – gorąco polecam.

poniedziałek, 20 listopada 2017

Hombre - 1967r. i Wrota Niebios (Heaven's Gate) - 1980r.

Poniższy tekst to fragment szerszego, zbiorowego artykułu, który ukazał się na blogu Kinomisja.pl pod tytułem Antywestern, mon amour jako zbiór wybranych tytułów dotyczących westernów rewizjonistycznych:

Hombre – 1967r.
Reżyser: Martin Ritt

Martin Ritt to reżyser rzadko kojarzony z filmami o dzikim zachodzie. A jednak w filmie Hombre z 1967r. osiągnął coś, czego mogą mu pozazdrościć bardziej rozpoznawalni koledzy po fachu. Ten spokojny, momentami apatyczny western, nakręcony na podstawie powieści Elmore'a Leonarda, ma w sobie niezwykłą siłę obrazu i ponadczasowy przekaz. Moc czerpie z dwóch głównych atrybutów: świetnych zdjęć autorstwa Jamesa Wonga Howe'a, którego praca sprawdzała się w produkcjach, gdzie klimat grał kluczową rolę. Warto wymienić Ściganego Raoula Walsha z 1947r. i Barona Arizony Samuela Fullera z 1950r., które to filmy też działy się na dzikim zachodzie, ale klimatem i przekazem mijały się z głównym nurtem gatunku. Drugim i najważniejszym atrybutem filmu Ritta jest gra Paula Newmana. Jego bohater, John Russel, nazywany Hombre, to biały mężczyzna wychowany w rezerwacie Apaczów. Jest to postać, która na twarzy wymalowaną ma całą historię eksterminacji rdzennych mieszkańców Ameryki i to kamienne, smutne lico jest obrazkiem z jakim się nie spotkałem przed wykonaniem Newmana. John wie o rzeczach, o których nowi panowie pogranicza nie mają pojęcia lub nie chcą mieć. Jako pół-Biały gardzi swoimi ziomkami, ale jako pół-Apacz jest gotów się dla nich poświęcić. Ten western ma w sobie sporo ciekawostek, które zainteresują miłośników filmów indiańskich. Czerwonoskórzy towarzysze głównego bohatera w tym ponurym uniwersum po prostu są. Nic więcej. Zepchnięci do marginesu, wyobcowani, głodni, zniechęceni do jakichkolwiek poświęceń czy zrywów narodowowyzwoleńczych...




Wrota Niebios (Heaven's Gate) – 1980r.
Reżyseria: Michael Cimino

O ile Hombre reprezentuje początkowy okres rewizji, o tyle film Wrota niebios (Heaven’s Gate) z 1980r. Michaela Cimino to już zmierzch wzorcowego antywesternu. Zmierz w przenośni i dosłownie. Dlaczego w przenośni? Bo akcja filmu dzieje się w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku, w okresie zawieruchy społeczno-emigracyjnej. Pionierzy wild westu są już bogatymi przedsiębiorcami i wielkimi hodowcami bydła, a ich synowie absolwentami Harvardu. Dlaczego dosłownie? Bo klapa finansowa obrazu Cimino zachwiała branżą filmową. Doprowadziła do upadku legendarną wytwórnię United Artists, założoną jeszcze w latach 20’tych, między innymi przez pionierów westernu D.W. Griffitha i Mary Pickford. Musiała minąć dekada, żeby ktoś zdecydował się na wyprodukowanie ambitnego filmu o dzikim zachodzie (1990r. - Tańczący z wilkami). Ale zostawmy w spokoju osobistą porażkę Michaela Cimino, bo wbrew krytycznym opiniom jego film jest piekielnie ciekawy pod wieloma względami. Wrota niebios to interesująca, choć naciągana historycznie, wariacja na temat wojny w hrabstwie Johnson w Wyoming. Wojny między wielkimi hodowcami bydła, a nową falą europejskich emigrantów. Bardzo mocną stroną filmu jest nominowana do Oscara, rozdmuchana do granic możliwości scenografia (zupełnie jak to bywało w filmach Griffitha). Nawet w europejskich westernach nie przedstawiano dzikiego zachodu w tak europejskich barwach jak tu. Błotniste, kamieniste pola, obrabiane przez nieznające angielskiego wdowy z dziećmi. Tłoczące się w drewnianych budach setki przerażonych Ameryką migrantów, niczym w obozach koncentracyjnych. Ludzie reprezentujący multum kultur; posługujący się dziesiątkami języków. Istna wieża Babel. Korupcja i niesprawiedliwość, której przeciwstawić się mają odwagę nieliczni. To bardzo przejmujący obraz – z typowym dla Michaela Cimino naciskiem na obyczajowość i codzienne życie zwykłych ludzi.



sobota, 28 października 2017

Red Dead Redemption (X-Box 360) - 2010r.

Western to nie tylko filmy, książki czy komiksy, ale też gry wideo. Ba, w dzisiejszych czasach wirtualna rzeczywistość to medium, które z ogromnym postępem zawłaszcza coraz większy obszar przemysłu rozrywkowego i tylko patrzeć jak zastąpi na tronie kino. Ja osobiście reprezentuję pokolenie, które dorastało już w obecności komputerów i konsol, choć technologia w tamtych czasach nie była jeszcze zaawansowała, więc częściej wybieraliśmy grę w piłkę. Teraz z kolei, z uwagi na pracę i rodzinę, nie gram już tyle co kiedyś. Tym niemniej Red Dead Redemption to tytuł, który od wielu lat chodził za mną jak cień, a że w przyszłym roku ma mieć premierę druga część – postanowiłem nadrobić zaległość, przejść pierwszą odsłonę i podzielić się wrażeniami. Bo w końcu „renegatem jestem i nic co westernowe nie jest mi obce”.
         Gra Red Dead Redemption miała premierę w 2010r., a jej twórcą jest popularne studio Rockstar Games, znane z serii gier Grand Theft Auto (GTA). Można powiedzieć, że RDR jest odpowiednikiem GTA, tylko że akcja dzieje się na dzikim zachodzie. Gra jest zarazem kontynuacją wcześniejszego Red Dead Revolver z 2004r., w którego nie miałem niestety okazji nigdy zagrać, ale być może kiedyś to nadrobię. Żeby było śmiesznie RDRedemption jest już na tyle stara, że nie ma wersji na posiadaną przeze mnie konsolę Playstation 4. Tym samym żeby zagrać, musiałem się trochę wysilić i pożyczyć od kuzyna starszą konsolę X-Box 360, na którą dopiero udało mi się kupić grę. No ale czego się nie robi dla westernów?
         Akcja gry dzieje się w czasach zmierzchu dzikiego zachodu, gdy niegdysiejszy frontier poprzecinany jest już torami kolejowymi. Rząd i nauka z buciorami wpychają się na prerię, a w miasteczkach jeżdżą automobile. W tych realiach próbuje odnaleźć się John Marston - rewolwerowiec, ex-kryminalista i mściciel. Rządowi agenci porwali mu żonę i dziecko, by w ten sposób wymusić chęć współpracy przy ujęciu trzech najgroźniejszych członków jego byłego gangu. Podczas próby złapania jednego z nich, John zostaje ranny i ledwo uchodzi z życiem. Pomocy udziela mu córka miejscowego ranczera Bonnie Macfarlane (to ta blond piękność z winchesterem). Kobieta zabiera go na ranczo, gdzie John dochodzi do zdrowia, następnie dostaje szansę na odkupienie. W ten sposób zaczyna się trwająca wiele godzin i ocierająca się o multum wątków i terytoriów przygoda.
         John Marston to postać żywcem wyciągnięta ze spaghetti westernów – łowca głów, profesjonalista i mściciel o mrocznej przeszłości i skomplikowanej teraźniejszości. W grze jego sytuacja jest bardzo trudna, a motywy podejmowanych decyzji zawiłe i niezrozumiałe. Dzięki temu rozgrywka od samego początku wciąga i trzyma w napięciu. W miarę upływu czasu dowiadujemy się więcej o przeszłości głównego bohatera i zaczynamy rozumieć, o co tak naprawdę toczy się jego walka. Pozostałe postaci to szeroki wachlarz westernowych charakterów, pasujących do tego, co znamy zarówno z klasyki, jak i rewizji.
         Z kolei czasy, w których toczy się akcja gry, to początek dwudziestego wieku. Jest to uniwersum mniej więcej takie jakie pamiętamy z Peckinpaha (Dzika Banda, Ballada o Cable’u Hogue'u), z Leone (Garść Dynamitu) czy Brooksa (Zawodowcy). Prawdziwy dziki zachód rozgrywa się już tylko na południe od Rio Grande. W Stanach cywilizacja tłamsi prerię, a jej legendarnych bohaterów tępi jak robactwo. Wszędzie już dotarła kolej, a w miasteczkach jeżdżą samochody i straszą słupy telefoniczne. W wojskowych potyczkach dudnią serie wystrzeliwane ze złowrogich Gatlingów. Rezydenci starego dobrego zachodu jakoś próbują się w tych realiach odnaleźć. Jedni zakładają rodziny i kupują farmy; inni robią za najemników w Rewolucji Meksykańskiej; a jeszcze inni szukają zaawansowanych sposobów, by nie wypaść z branży i dalej napadać na banki i dyliżanse.
         Muszę przyznać, że wirtualny dziki zachód, w którym poruszamy się w grze, został zbudowany bardzo umiejętnie i spektakularnie. Co prawda gra się już nieco postarzała (minęło w końcu siedem lat) i grafika nie powala na kolana, ale plenery robią wrażenie i rozpieszczają różnorodnością, nawiązując do najlepszych pozycji kinematografii. Świat jest otwarty podobnie jak w GTA albo trzeciej odsłonie Wiedźmina, co daje nam swobodę ruchów i podejmowania decyzji. Pojawiają się miejsca wizualnie wzorowane na prawdziwych lokacjach takich jak Monument Valley czy Rio Grande. Mamy też możliwość zapuszczania się w ośnieżone szczyty górskie, pustynie, czy tętniące życiem prerie.
         W głównej linii fabularnej, o której zresztą nie będę wiele pisał, żeby nie psuć nikomu zabawy, John bierze udział w szeregu typowych dla gatunku wydarzeń. Zarówno przyziemnych takich jak spędy bydła, polowania na dzikie zwierzęta i bandy złoczyńców, ale także w wielkich wydarzeniach historycznych jak Rewolucja Meksykańska. Poza główną rozgrywką mamy do dyspozycji szereg misji pobocznych, w którym możemy ujeżdżać konie, ścigać wyjętych spod prawa bandytów, pomagać w pracy ranczerom i osadnikom, brać udział w poszukiwaniach zaginionych osób, a nawet przewozić paczki z opium. Możemy też grać w karty, pić whisky i korzystać z innych uroków saloonowego życia.

         Nie jestem specem od recenzowania gier, więc nie będę się rozpisywał. Ale jeśli ktoś lubi zarówno konsole jak i westerny, a jeszcze nie miał okazji sięgnąć po Red Dead Redemption, to ja osobiście gorąco do tego namawiam. Już w 2018r. ma ukazać się kolejna odsłona gry i przyznam szczerze, że już się nie mogę doczekać. Już poleruję rewolwery i ładuję Winchestera. Polecam.


sobota, 14 października 2017

Deadwood (Serial), lata 2004 - 2006

Szukając w filmach o dzikim zachodzie drobiazgowej obyczajowości, niezłej scenografii, postaci i wydarzeń historycznych, warto skierować się w stronę serialu Deadwood. To realistyczna wizja gorączki złota Gór Czarnych, a zarazem perypetii setek pionierów, którzy w pierwszej połowie lat 70'tych XIXw., ruszyli na terytorium dzisiejszej Dakoty Południowej w poszukiwaniu szczęścia. Założyli owiane złą sławą miasteczko, gdzie nie obowiązywało prawo USA i do którego zjechało wiele ówczesnych sław dzikiego zachodu, jak Dziki Bill Hickok, Seth Bullock czy Calamity Jane. Serial składa się z trzech sezonów nakręconych w latach 2004 – 2006, a każdy sezon z dwunastu odcinków, co w sumie daje solidną porcję ponad trzydziestu godzin oglądania.
         Twórcą serialu jest David Milch, a autorem pilotowego odcinka Walter Hill, czyli reżyser, dla którego western to chleb powszedni. Na swoim koncie miał wtedy takie tytuły jak Straceńcy (Long Riders) z 1980, Geronimo z 1993r., czy oparty na fabule leonowskiego Za garść dolarów, film gangsterski Ostatni Sprawiedliwy (Last Man Standing) z 1996r. Ponieważ pilot wypalił – serial wyprodukowano z pełną parą. Oprócz Hilla za reżyserię odcinków odpowiada szeroka grupa reżyserów, spośród których najczęściej pojawia się nazwisko Eda Bianchi.
         Mamy tu do czynienia z szerokim wachlarzem ludzkich charakterów i pełnym przekrojem warstw społecznych, biorących udział w ujarzmianiu zachodu. Tym niemniej główny nacisk położono na mechanizmy powstawania nowomiasteczkowego społeczeństwa. Kształtowania się establishmentu, na który składały się zarówno dobrze sytuowane osoby ze wschodu, potentaci górnictwa jak i poszukiwacze przygód czy zwykli kryminaliści. Z drugiej strony nie dostajemy w serialu zbyt wielu scen sensacyjnych jak strzelaniny, pościgi czy napady. Więcej tu szemranych interesów i podrzynań gardeł, no i jak to w codziennym życiu bywa, bardziej emocjonujące wypadki zdarzają się rzadko – raz na kilka odcinków.
          Dobór obsady wydaje się trafiony w dziesiątkę. Spośród aktorów w oczy najbardziej rzuca się Ian Mcshane grający Alla Swearengena – właściciela burdelu Gem Theater, który to przybytek, niczym ratusz, stanowi punkt centralny miasta, a zarazem miejsce podejmowania najważniejszych decyzji dotyczących życia mieszkańców. All Swearengen przypomina postać opisywaną na kartach historii – jest charyzmatycznym brutalem obdarzonym ponadprzeciętną przenikliwością. Jest to typ człowieka, który na swoje barki bierze zarówno zawieranie skomplikowanych politycznych sojuszów, jak i ścieranie z podłogi plam krwi po zadźganych nożem nieszczęśnikach. Postać z krwi i kości i jeden z najlepiej rozpisanych bohaterów serialowych jakich miałem okazję oglądać.
         Swearengen to nie jedyna postać historyczna. W pierwszym sezonie pojawia się Dziki Bill Hickok (w którego wcielił się Keith Carradine), a wraz z nim Calamity Jane (świetnie zagrana przez Robin Weigert). Perypetie tej dwójki zupełnie nie przypominają obrazu wykreowanego przez klasyczne westerny. Szczególnie nadużywającej alkoholu Jane poświecono w serialu sporo miejsca, a Weigert gra we wszystkich trzech sezonach i w zasadzie pojawia się w każdym odcinku. Znaną postacią prawdziwego Deadwood jest też szeryf Seth Bullock – w tej roli wystąpił Timothy Oliphant (Hitman, serial Justified). To też bardzo ważna dla Deadwood postać i sądzę, że początkowo scenarzyści planowali poświęcić mu więcej stron w zeszycie, ale w naturalny sposób ten przywilej odebrał mu All, kradnąc show. W trzecim sezonie pojawiają się nawet bracia Wyatt i Virgil Earp – co faktycznie miało miejsce w prawdziwym Deadwood, choć z tego co czytałem Bullock umiejętnie zniechęcił słynnego szeryfa do pozostania w Black Hills i ten szybko wrócił do Dodge City. Także i w tym przypadku realizm, z jakim twórcy podeszli do kreowania postaci, da się we znaki osobom przyzwyczajonym do Wyatta Earpa spod znaku Henry Fondy, Kevina Costnera a nawet Kurta Russela. Poza tym pojawia się cała plejada pobocznych postaci, reprezentujących typowe dla westernowych realiów zawody i charaktery.
         Nakręcono trzy sezony Deadwood i wszystkie są dosyć równe. Trzeci sezon, choć bardzo ciekawy fabularnie, cechuje pewne wyczerpanie pierwotnej koncepcji, a tym samym stagnacja – być może to było powodem zakończenia serii na trzecim sezonie. Kolejną przeszkodą stał się niesławny strajk scenarzystów Hollywood, który na kilka lat sparaliżował serialowe produkcje. Dodatkowo w Deadwood koncentracja na perypetiach wąskiej grupy bohaterów, umiejscowionych w zasadzie w jednym miejscu (w kilku lokalizacjach, takich jak Saloon Swearengena, miejscowy Hotel, Sklep z narzędziami szeryfa, itp.) sprawiła, że zastępczy scenarzyści nie byli w stanie wyciągną z tego niczego więcej. Może gdyby serial nieco bardziej globalnie i terytorialnie podchodził do gorączki złota i sporu o Góry Czarne, gdyby oferował więcej plenerowej rozgrywki, więcej typowo westernowej akcji, więcej Indian (jak to było w pierwszym sezonie, gdzie mieliśmy walkę Bullocka z Indianinem w górach; napad na szwedzką rodzinę; czy morderstwo na złotonośnej działce) – łatwiej dałoby się zrobić z niego wielosezonowego tasiemca. Potencjał na pewno był.

         Nie mam zamiaru rozpisywać się o poszczególnych wątkach i postaciach, więc w tym miejscu po prostu powiem pass i dodam, że gorąco polecam sprawdzić serial osobiście, bo warto.

.


czwartek, 21 września 2017

Wicher (The Wind) z 1928r. - podsumowanie niemego westernu

Epoka kina niemego to okres trudny do okiełznania z kilku powodów. Po pierwsze nie było dźwięku – co dla człowieka urodzonego i wychowanego w epoce filmów udźwiękowionych stanowi sporą barierę percepcyjną. Trzeba się przestawić na zupełnie inne fale odbioru i uruchomić rzadziej używane sensory. Trzeba też uzbroić się w cierpliwość i zrozumienie czasu, bo można trafić na zaskakujący naturalizm, brutalność i ksenofobię. Np. znęcanie się nad zwierzętami jak w Milioner z rodeo (Cowboy Millionaire) z 1909r. Francisa Boggsa. Albo poniżanie Afroamerykanów (a w zasadzie pomalowanych na czarno Białych) jak w wyżej wymienionym filmie lub w Napadzie w Górach Skalistych (From Leadville to Aspen: A Hold-Up in the Rockies) z 1906r. Francisa Mariona.
         Po drugie tych filmów powstały tysiące. Fajny jest początek studiowania kina niemego, idąc chronologicznie. Pierwszy rok – cztery czy pięć westernów; drugi rok – kilka kolejnych, trzeci rok parę następnych; czwarty kilkanaście; rok 1925 – dwieście siedemdziesiąt dwa westerny! etc. Ta filmowa bomba wybuchła jak pęknięty atom, a twórcza inflacja szła z postępem geometrycznym i w pewnym momencie, mimo szczerych chęci, poległem, dalszą drogę przechodząc prowadzony za rękę przez wcześniejsze pokolenia krytyków. Jeśli komuś kiedyś uda się obejrzeć wszystkie nieme westerny, to stanie się moim największym idolem.
         Po trzecie jest coś niepokojącego w spędzaniu bitych kilku miesięcy na eksploracji taśm sprzed wieku. W epokach klasycznej i post-klasycznej nakręcono jeszcze więcej westernów i z każdym kolejnym dniem poświęconym na oglądanie kina niemego miałem poczucie zmarnowanego czasu, który mogłem wykorzystać na robienie tego samego tylko w najlepszych latach Hollywood. Ostatecznie takiego poczucia nie mam, bo czuję, że to było brakujące ogniwo mojej literacko-westernowej perspektywy i teraz wycieczki do późniejszych epok nabiorą nowego znaczenia.
         No i po czwarte jakość – mnóstwo zachowanych filmów, mimo ciekawej fabuły i zaskakujących efektów wizualnych, nie spełni oczekiwań dzisiejszego widza pod względem jakościowym. Np. tylko wariaci będą w stanie obejrzeć ponad czterdziesto-minutową Ostatnią walkę Custera (Custer's Last Fight) z 1912r. Thomasa Ince'a będącą pierwowzorem dla dziesiątek późniejszych filmów o kontrowersyjnym amerykańskim dowódcy. Albo niespełna półgodzinny Napad na bank (The Bank Robbery) z 1908r. Williama Tilghmana, w którym osobiście gra sławny bandyta All Jennings. Czy niemal godzinny Celny Strzał (Straight Shooting) z 1917r. - najstarszy zachowany western Jacka Forda. To bardzo ciekawe filmy, ale zachowały się naprawdę słabe kopie.
         Tak więc pierwszy etap romansu z niemym kinem uważam za zamknięty – muszę trochę odpocząć i zająć się innymi epokami. Będę wracał do początków jeszcze wielokrotnie i myślę, że moje opinie zdążą się w międzyczasie zestarzeć. Na razie napiszę tylko, że z tego kotła czarownic wyklarował mi się podział na trzy główne okresy:

         Okres przed-fabularny (1894 – 1914) czyli od pamiętnych nagrań ze studia Thomasa Edisona z udziałem Siouxów aż po rok 1914, kiedy to powstały pierwsze pełnometrażowe westerny, w tym najstarszy zachowany pt. Mąż Indianki (The Squaw Man) Cecila DeMille'a. Pośród najciekawszych filmów okresu przed-fabularnego znajdą się głównie westerny Davida W. Griffitha, bo to chyba najbardziej utalentowany twórca epoki kina niemego. Zapadają w pamięć indiańskie antywesterny Zmierzch Czerwonoskorych (The Red Man's View) z 1909r. i Ramona z 1910r. - oba filmy z dużą dozą wrażliwości na los rdzennych mieszkańców Ameryki; osadniczo-kawaleryjskie Ostatnia kropla wody (The Last Drop of Water) z 1911r., Żołnierska krew (Fighting Blood) z 1911r., Masakra (The Massacre) z 1912r., które zadziwiają rozbudowaną scenografią, ilością statystów i zwierząt, a także pomysłowością reżyserską. Co jeszcze? Napad na ekspres (The Great Train Robbery) z 1903r. Edwina Portera – wiele się mówi o fabule i cechach tego filmu, ale rzadko zauważa się, że jest on zachowany w naprawdę niezłej jakości jak na tamte lata; przy okazji warto też obejrzeć Napad na mini-ekspres (The Little Train Robbery) z 1905r. tego samego reżysera, który to film jest prawdopodobnie pierwszą westernową parodią; Poświęcenie Białego Jelenia (White Fawn's Devotion) z 1910r. Jamesa Younga Deera, czyli najstarszy zachowany western nakręcony przez Indian. W ramach ciekawostki można obejrzeć filmiki z wygłupami Broncho Billa, których zachowało się sporo, choć osobiście nie rozumiem ich ówczesnej popularności.

         Okres fabularny (1914 – 1923) od wyżej wymienionego kamienia milowego aż do pierwszego epickiego obrazu o dzikim zachodzie czyli Karawany (Covered Wagon) Jamesa Cruze'a. Z tego okresu wiele nie wymienię, bo to u mnie wciąż czarna dziura i azymut kolejnej wycieczki poszukiwawczej, którą planuję za jakiś czas. Na pewno warto przeanalizować Męża Indianki (The Squaw Man) z 1914r. czyli debiut Cecila DeMille'a, bo to kamień milowy kinematografii; także inny znany western tego reżysera z 1914r., a mianowicie Wirgińczyka (The Virginian) - oba z Dustinem Farnumem. Zdobywców (The Spoilers) z 1914r. Collina Campbella, czyli pierwowzór wielu późniejszych adaptacji powieści Rexa Beacha o gorączce złota na Alasce - niestety to film dosyć długi, a nie znalazłem dobrej jakościowo kopii. Bramy piekła (Hell's Hinges) z 1916r. Williama Harta – jeden z najbardziej pesymistycznych westernów epoki kina niemego. Wzorcowym przykładem westernu o szeryfie z trudną przeszłością jest inny film Harta: Szeryf z Yellow Dog (The Return of Draw Egan). Psychofanom Johna Forda polecam analizę początków jego kariery czyli Celny Strzał (Straight Shooting) i Kowboj w Nowym Jorku (Bucking Brodway) oba z 1917r.

         Złoty okres (1923 – 1928) czyli czas, gdy powstały najwybitniejsze nieme westerny: od wcześniejszego kamienia milowego do pierwszego westernu udźwiękowionego W starej Arizonie (In Old Arizona) z 1928r. Irvinga Cummingsa i Roula Walsha. Golden age to wcześniej wymieniona Karawana Cruze'a - w epicki sposób obrazująca wędrówkę osadników z Kansas do Oregonu; Pony Express z 1925r. tego samego reżysera, opisujący dzieje słynnej poczty konnej kursującej w latach 60'tych między Kalifornią i Missouri. Żelazny koń (Iron Horse) z 1924r. zrealizowany z rozmachem, choć przesiąknięty narodową i anty-indiańską propagandą pełnometrażowy debiut Johna Forda; Trzech złych ludzi (3 Bad Men) z 1926r. tego samego reżysera – lepszy od debiutu obraz wyścigu po ziemię na terytorium Dakoty; Synowie prerii (Tumbleweeds) z 1925r. Williama Harta, czyli jeden z najwspanialszych westernów epoki niemej, opowiadający o ujarzmianiu ostatnich wolnych połaci prerii – ten film zaliczam do mojego osobistego Top3; Jeźdźcy purpurowego stepu (Raiders of the Purple Sage) z 1925r. Lynna Reynoldsa, podejmujący tematykę zemsty i bezprawia; Napad na K & A ekspres (The Great K & A Train Robbery) z 1926r. Lewisa Seilera – brawurowo zrealizowany western sensacyjny z dużą dozą poczucia humoru.

         Jednak bezwzględną koronę pośród niemych westernów zdobywa u mnie Wicher (The Wind) z 1928r. w reżyserii Victora Sjostroma. Ten pierwszy wielki western psychologiczny to nie tylko jeden z najlepszych filmów o dzikim zachodzie epoki kina niemego, ale w ogóle arcydzieło kinematografii. Począwszy od niezapomnianej gry Lillian Gish i Larsa Hansona, poprzez zadziwiającą realizację i efekty specjalne, aż po przeszywającą umysł wizję zachodu przedstawioną oczami cierpiącej na ankraofobię młodej dziewczyny ze wschodu. Nie ma co gadać – Wicher to pozycja obowiązkowa dla każdego kinomaniaka i trzeba go po prostu obejrzeć.
         Jest to historia młodej dziewczyny imieniem Letty (rewelacyjna Lillian Gish). Jej beztroski żywot w Wirginii zostaje przerwany śmiercią rodziców. Rodzinna tragedia zmusza niewinną, naiwną Letty do przeprowadzki do Teksasu, gdzie mieszka jej kuzyn Beverly (Edward Earle). Niestety wizja przyjęcia z otwartymi ramionami w nowej, wspaniałej krainie okazuje się mrzonką. Dominująca w małżeństwie brata żona Cora (niezła Dorothy Cumming) upatruje w przyjeździe pięknej Letty spisek mający na celu odebranie jej męża. Szybko zniechęca szwagierkę do pobytu w ich domu. Letty, rozczarowana odrzuconą propozycją małżeńską przez bogatego ranczera Roddy’ego (Montagu Love), bez środków do życia zostaje zmuszona wyjść za mąż za jednego z rubasznych sąsiadów – prostego kowboja imieniem Lige (genialny Lars Hanson). Niedopasowane małżeństwo, surowe warunki życia i nieustannie wiejący wiatr sprawiają, że młodzi ulegają przeobrażeniu. Lige poważnieje i staje się twardym człowiekiem zachodu. Z kolei cierpiąca na lęk przed wiatrem Letty powoli popada w szaleństwo...
         Warto pochylić się nad kwestią samego wiatru, który jest tu jednym z głównych bohaterów. Wieje bez przerwy. Momentami słabiej, czasem mocniej, ale nie ma chwili bez wichru i nawiewanego przez niego piachu. Jest taka pamiętna myśl Letty, która idealnie obrazuje klimat filmu, a zarazem nabrzmiewającą u bohaterki schizofrenię:

I tylko wiatr i piach, i piach, i wiatr. Dziś, jutro, na zawsze...

         Doczytałem, że aby osiągnąć ten efekt ustawiono na kalifornijskiej pustyni Mojave osiem samolotów, których śmigła wirowały w trakcie zdjęć. Tym samym ekipie pracującej nad Wichrem należą się gromkie brawa za wytrwałość i pomysłowość. W ramach ciekawostki można dodać, że w tym filmie po raz pierwszy w historii zobrazowano nadejście tornada! Jest tu też wiele innych efektów wizualnych i dźwiękowych, które wzmagają klimat przenikliwego strachu i obłędu.
         Jeśli chodzi o Lillian Gish, to ja widziałem ją przede wszystkim u Griffitha (Narodziny narodu, Nietolerancja). Pamiętam też jej występy w westernach dźwiękowych (Pojedynek w słońcu, Nie do przebaczenia). Udział w The Wind był nietypową dla niej rolą: odejście od schematu niewinnego podlotka na rzecz kreacji dramatycznej (choć nie pierwsze, bo miewała już dramatyczne role, jak choćby Złamana Lilia (Broken Blossoms z 1918r.). Okazało się to to dobrą decyzją, bo Gish zagrała świetnie. Mając za narzędzia wyrazu tylko pozy i mimikę, pokazała poprzez swą bohaterkę niemoc, lęk i obłęd jakich nie powstydziłyby się postaci z filmów Hitchcocka i Polańskiego.
         Duże uznanie też dla Larsa Hansona. Co prawda jego bohater Lige to w porównaniu z Letty postać drugoplanowa. Tym niemniej metamorfoza jakiej doznaje po „małżeńskim rozczarowaniu” to aktorski majstersztyk. Jakby w tym filmie grało dwóch różnych facetów.
         I na koniec najważniejsza kwestia. Wizja dzikiego zachodu o skali iluzji, jakiej trudno doświadczyć nawet u największych westernowych artystów. W Wichrze dostajemy ponury obraz miejsca, gdzie nie da się normalnie żyć, ale wcale nie jest to zasługą bandytów, Indian, wielkich hodowców bydła, przemysłowych potentatów, kolejowych baronów, a nawet głodu, bezeceństwa czy egipskich plag. Prostota zastosowanych narzędzi przekazu daje Sjostromowi przewagę nad innymi antypoetami obrazu, bo u niego pierwiastkiem zakrzywienia jest najbardziej pospolity żywioł – wiatr. Ten surrealizm da się z łatwością pojąć i usprawiedliwić. To nie Teksas jest mroczny, wietrzny, surowy, halucynogenny i okrutny. On taki jest tylko w oczach dotkniętej lękiem przed wiatrem Letty. Czyli w oczach, którymi widzimy go wraz z nią...
         Oglądając, zastanówcie się na tym i po seansie dajcie znać, czy też tak to widzicie.

         Gorąco polecam.


niedziela, 10 września 2017

Niebieski Żołnierz (Soldier Blue) - 1970r.

Czejenowie napadają na konwój transportujący skrzynię z żołdem. Napaść przeżywają tylko dwie osoby – młody szeregowiec i śliczna dziewczyna. Nie mają koni, żywności, ekwipunku. Ruszają w pełną niebezpieczeństw wędrówkę do fortu, gdzie stacjonuje narzeczony dziewczyny. Gdy docierają na miejsce, okazuje się, że oddział wojska planuje najechać indiańską wioskę. Dochodzi do masakry. Koniec....
         No i jak? Wydaje się to pozbawione wyraźnego przekazu i fabularnego kunsztu, prawda? Otóż wcale nie. Niebieski Żołnierz (Soldier Blue) z 1970r. w reżyserii Ralpha Nelsona, to bezkompromisowy antywestern, który nie pozostawia suchej nitki na kawaleryjskiej propagandzie. Zaskakuje, trzyma w napięciu i rozpieszcza zgrabnym aktorstwem. Tym niemniej brakuje w nim balansu między krwiożerczą wizją stosunków Biali-Indianie z początkowej i końcowej sceny, a subtelnym poczuciem humoru i romantyzmem środkowej części. Gdyby nie to zachwianie filmowej równowagi, bez kompleksów mógłby konkurować ze zrealizowanym w tym samym roku Małym Wielkim Człowiekiem.
         Westernowi twórcy rozliczali się z historią amerykańskiej armii już w czasach kina niemego i była to niczym nie skrępowana twórczość. Poważna cenzura zawitała do Hollywood dopiero w połowie lat 30'tych i często obiektywne wzorce najłatwiej znaleźć przed stuleciem. Pierwszym mocnym filmem o tej tematyce był epicki krótki metraż pt. Masakra (The Massacre) z 1912r. Dawida W. Griffitha. Podobieństwo do Soldier Blue jest takie, że u Griffitha też mamy dwie masakry: jedną urządzoną przez kawalerię, drugą przez Indian. Jednak mistrz kina niemego nie próbował wywrzeć na widzu presji odnośnie zajęcia stanowiska po jednej lub drugiej stronie. U Nelsona mamy zdecydowanie anty-wojskową wymowę, inspirowaną doniesieniami o nieludzkich wybrykach U.S. Army w Wietnamie. Tym samym jest to wykorzystanie starego wstydliwego epizodu z historii wojen do napiętnowania nowego, dziejącego się na oczach ówczesnej opinii publicznej.
         Z kolei w epoce klasycznej wyraźnie dominowało narodowe (patriotyczne) spojrzenie na kwestie indiańskich wojen. Filmy takie jak Fort Apache Johna Forda z 1948r., gdzie bunt Indian był następstwem oszust urzędniczych, a dowódca pułku krótkowzrocznym narcyzem na podobieństwo Custera, stanowiły wyjątek potwierdzający regułę. Upadek kodeksu Haysa w latach 60'tych dał reżyserom więcej możliwości, lecz nie pełną swobodę. Owszem, zakończyła się epoka kawaleryjskiego mitu, ale nie wszyscy widzowie chcieli poznawać brutalną prawdę historyczną. Trzeba było wiele kunsztu i pomysłowości, żeby dobrze swój przekaz sprzedać, jak to zrobił wymieniony wyżej John Ford w filmie Jesień Czejenów z 1964r.
         Niełatwo miał Sam Peckinpah ze swoim Majorem Dundee, na trudności natrafił też i Nelson. Niebieski Żołnierz mimo lekkiej narracji i karykaturalnej wymowy nie trafił we właściwy sposób do widzów. Zawierał bardzo brutalne jak na tamten czas sceny, których reżyserowi nie udało się odpowiednio zrównoważyć z pozostałą częścią filmu. Sceny brutalne, ale i antyamerykańskie, bo ten film opowiada o masakrze nad Sand Creek z 1864r., w której wojska Unii (a dokładnie oddziały milicji) dokonały rzezi na wiosce Czejenów. Zginęło wtedy około sto pięćdziesiąt Indian, głównie kobiet, dzieci i starców, a przez długie dekady wydarzenie to określano ważnym zwycięstwem w wojnie z Indianami. W 1970r. film mógł budzić niechęć konserwatywnej części publiczności. Dla reszty odbiorców, w tym przeciwników wojny w Wietnamie, jego przekaz nie był w pełni dostępny z powodu trudności z cenzurą i wprowadzaniu do kin okrojonych wersji. Dziś po prawie półwieczu mamy możliwość spokojnie delektować się nie tylko kunsztem aktorskim i niezłą realizacją, ale i odwagą w przedstawieniu prawdy o tragicznych wydarzeniach z Kolorado.
         Fabuła zdaje się nie mieć większego znaczenia – jest pretekstem do obalania kolejnych mitów. Tym niemniej, mimo lekkiej konsystencji i przerysowanych bohaterów, film trzyma w napięciu, w czym pomaga dobrze dopasowana muzyka. Początkowa scena, gdy Indianie napadają na konwój, zabijając dwudziestu jeden żołnierzy, szybko ustępuje zabawnym perypetiom parki skazanej na swoje towarzystwo na terenie wroga. Uwaga widza zostaje uśpiona i taki jest plan reżysera. W końcówce Nelson wraca do wydarzeń z początku - wytacza najmocniejsze działa i trzeba przyznać, że to, co się dzieje na ekranie, robi wrażenie nawet dziś.
         Postać Cresty (rewelacyjna Candice Bergen) to coś, na co czeka się miesiącami, przebierając sterty zapomnianych tytułów i oglądając dziesiątki filmów. Główna bohaterka to diabelnie udane przeciwieństwo klasycznej kobiety dzikiego zachodu. Rewizja westernowej damy w pełnym wymiarze. Pyskata, prowokacyjna, uwodzicielska, bezpruderyjna. Od pierwszych scen owiana tajemniczą aurą Białej kobiety uprowadzonej przez Indian. Zestawiona w parze z żółtodziobem - szeregowym Honusem Gentem (bardzo dobry Peter Strauss), którego z łatwością owija sobie wokół palca. Klnie, beka, zawstydza, no i głośno wyraża tezę o tym, że amerykańskie wojsko bezprawnie wkracza na ziemie Indian, za co ich szczerze nienawidzi. Istny koszmar dla młodego kawalerzysty. No ale kto się czubi, ten się lubi.
         Jeśli chodzi o całokształt filmu, to podejrzewam, że każdy odbierze go po swojemu. W opiniach amerykańskich znawców jak Brian Garfield czy Phil Hardy dominuje przeświadczenie o nieudanej próbie wykorzystania krwawej brutalności w celu jej napiętnowania. Dochodzi też kwestia samych Indian, których wizerunek w tym filmie w żaden sposób nie został ocieplony w porównaniu z klasykami. Indianie nie są tymi dobrymi, ciekawymi duchowo i obyczajowo jak w Tańczącym z wilkami Costnera, Człowieku zwanym Koniem Eliota Silvestein'a czy Małym Wielkim Człowieku Penna. Nie są też dyskryminowanymi, głodującymi outsiderami jak w Hombre Martina Ritta. Walczą o swoją ziemię, mordują Białych intruzów, ale i są przez nich mordowani. Tym niemniej sporo krytyków docenia świetną reżyserię i aktorstwo, a także fakt, że choć nie jest to najlepszy film Nelsona, to jednak film, który wszyscy najlepiej zapamiętali. I ja myślę, że to jest plus, bo w końcu jest to western rewizjonistyczny mający przypominać o krzywdzie wyrządzonej Indianom.
         Krytycy mogą pisać co chcą, ale ja dawno tak dobrze się nie bawiłem, oglądając western. Były momenty, że wybuchałem śmiechem, ale były też sceny mrożące krew w żyłach. Wszystko opowiedziane w przyjemnym klasycznym stylu. Jedyne co mi się nie podobało to scena walki na noże Honusa z Indianinem ze szczepu Kiowa. Trochę to wszystko było niepoważne, a gdyby Indianie chcieli kogoś zabić, to by zabili, a nie wdawali się w dyskusje czy honorowe pojedynki. Pozytywnie zaskoczyła mnie Candice Bergen, którą kojarzyłem dotychczas z serialu Murphy Brown i z kilku innych ról, gdy była już dojrzałą kobietą. Teraz nabrałem ochoty na obejrzenie filmów z czasów jej młodości.

         Gorąco polecam ten western.


niedziela, 3 września 2017

Bezprawie (Open Range) - 2003r.

Film Bezprawie (Open Range) powstał w 2003r., oparty jest na powieści The Open Range Men z 1990r. autorstwa Lauran Paine’a i jak to bywa w przypadku westernów Kevina Costnera porusza ciekawy wątek z historii dzikiego zachodu – kwestię wolnego spędu. Jest to też film potwierdzający talent Costnera do kręcenia westernów. Talent, który udowodnił w 1990r. Tańczącym z wilkami. W przeciwieństwie do większości filmów o dzikim zachodzie oglądamy tu zielone, falujące prerie, a nie pustynię czy wyschnięty step. Jest wątek poruszający więź łączącą ciężko pracujących kowbojów; jest wątek nawiązujący do szukania swego miejsca na ziemi; jest wątek miłosny. Są emocje i świetna scena kulminacyjna z wyborną strzelaniną. A teraz po kolei:
         Jakie jest znaczenie tytułu Open Range? W Polsce przetłumaczono go jako Bezprawie, więc postaram się przybliżyć prawdziwe znaczenie. Open range to otwarta przestrzeń czy też wspólna preria – czyli tereny, na których można było prowadzić wolny spęd bydła. W latach czterdziestych dziewiętnastego wieku określano tym mianem tzw. terytoria Indian, o których niewiele jeszcze było wiadomo. Powoli, lecz coraz śmielej zapuszczali się tam poszukiwacze złota, traperzy, skauci, odkrywcy. W ślad za pionierami ruszyli farmerzy i ranczerzy, którzy kilkoma falami zasiedlili tereny ówczesnego zachodu. Po wojnie domowej, w latach sześćdziesiątych, prawie każdy zakątek kontynentu został już odkryty i przebadany. Wtedy nasiliła się też zachodnia migracja, a gospodarka i rozwój ruszyły z kopyta. Wzrosło zapotrzebowanie na żywność czyli głównie wołowinę. Powstały wielkie, międzystanowe szlaki takie jak Goodnight-Loving Trail, Western Trail czy Shawnee Trail, a także ustalono prawo wolnego spędu, które pozwalało kowbojom korzystać z ogólnodostępnych pastwisk na preriach USA.
         Szczytowy okres spędów to lata 1880 – 1885. Miliony sztuk bydła pędzono z pustynnego Teksasu na północ przez wielkie równiny w poszukiwaniu pastwisk. Wędrowano do takich miast jak Dodge, Kansas City czy Cheyenne, skąd stada jechały koleją na wschód do Chicago lub na zachód do Kalifornii. Czasem pędzono je dalej do Południowej Dakoty, Wyoming a nawet do Montany i Kanady. Część szlaków prowadziła także ze wschodu na zachód. Jednak z czasem napływ ludzi stał się tak duży, że zaczęło brakować dla wszystkich miejsca. Wolny spęd coraz mniej podobał się właścicielom okolicznych stad bydła zajmujących pastwiska i wodopoje. Ranczerzy ogradzali ziemie opatentowanym w 1874r. drutem kolczastym, ograniczając zasoby open range. To wywołało protesty farmerów, kowbojów i małych hodowców. Nasiliły się też kradzieże. Kompanie hodowlane i wielcy ranczerzy zatrudniali rewolwerowców do odstraszania nieproszonych gości. Przełomowym momentem okazały się dwie wyjątkowo srogie zimy w latach 1886-1887, które przetrzebiły stada bydła i zachwiały racją bytu zajmujących się nimi kowbojów. W latach 90’tych dziewiętnastego wieku wzmożony rozwój szlaków kolejowych i budowa przetwórni mięsnych w pobliżu dużych skupisk hodowlanych ostatecznie zakończyły epokę open range.
         I właśnie w latach zmierzchu open range dzieje się akcja filmu. Fabuła dotyczy konfliktu grupy kowbojów oraz bogatego ranczera. Głównymi bohaterami są Boss (świetny Robert Duvall), Charley (Kevin Costner), Mose (niezła rola Abrahama Benrubi) i młody Button (Diego Luna). Gdy wysłany do miasta po zapasy Mose długo nie wraca, Charley i Boss wyruszają mu na pomoc. Okazuje się, że ich kolega został dotkliwie pobity i wtrącony do aresztu przez szeryfa (James Russo). Szybko okazuje się też, że w mieście rządzi niejaki Baxter (Michael Gambon) – wpływowy ranczer – który bardzo nie lubi ludzi zajmujących się wolnym spędem. Zastraszeni mieszkańcy nie są chętni do pomocy, jednak kilkoro z nich szczerze nienawidzi Baxtera. Pośród nich jest doktor Barlow (Dean McDermott) oraz jego siostra Sue (świetna Annette Bening). Z czasem konflikt między kowbojami i Baxterem narasta. Gdy dwójka przybyłych ginie, pozostali dwaj postanawiają wziąć sprawy w swoje ręce i zaprowadzić w mieście nowy porządek.
          W filmie charakterystyczną rzeczą jest więź łącząca głównych bohaterów. Są wobec siebie jak rodzina – wspierają się i uczą jeden od drugiego, a czasem kłócą się i dyskutują. Costner poświęca spory skrawek taśmy filmowej by przedstawić charakterystykę tej grupy, ich perypetie, obyczajowość, sposób pracy i rejony, którymi podróżują. Najważniejszymi bohaterami są Charley i Boss, których łączy długoletnia przyjaźń i zaufanie. Dzięki wzajemnemu szacunkowi i podobnym poglądom, podejmują słuszne decyzje i potrafią unikać kłopotów. Rozsądek i kompromisowość nie jest jednak w stanie uchronić ich od konfliktu z wrogami, a ich przyjaciół od śmierci i ran. Tylko dzięki doświadczeniu, umiejętnościom strzeleckim i postępowaniu według twardych, nie zawsze szlachetnych zasad, udało im się dożyć poczciwego wieku.
         Kolejną rzeczą jest poszukiwanie swojego miejsca na ziemi i celu w życiu. Boss to kowboj starej daty, któremu powoli dają się we znaki trudy życia pod gołym niebem, bez domu i rodziny. Martwi się przyszłością dwóch młodszych pracowników, szczególnie Buttona. Rozumie, że zarówno on jak i Charley przez dekadę wspólnej pracy nie osiągnęli prawi nic; nie chce, żeby takiego losu doświadczyli młodsi. Z kolei Charley to człowiek z paskudną przeszłością. Morderca i najemnik, dla którego praca u Bossa i trzymanie się z dala od kłopotów (czytaj ludzi) to jedyny sposób na zapomnienie o mrocznej przeszłości. Costner, jako reżyser i odtwórca kluczowej roli, z jednej strony pokazuje Chaley’ego w dobrym świetle (zawiezienie koca Buttonowi, zabranie cielaka na konia, chęć kupna porcelany dla Sue), ale z drugiej strony robi to tak, aby było widać jak nienaturalne jest to u człowieka o prostej, brutalnej naturze. Światłem w tunelu może być dla niego miłość, jednak boi się tego uczucia, bo wie, że konflikt z Baxterem wyciągnie jego przeszłość na wierzch i zmusi do chwycenia za broń.
         W kilku słowach należy też oddać Costnerowi należny szacunek za polemikę z klasyczną konwencją gatunku. To nie jest zwykły dramat obyczajowy, czy przygodowy western. Falujące morza traw, kontrastujące z błękitnym niebem, przecinanym od czasu do czasu puchatymi chmurami, to pejzaż nie łatwy do odnalezienia u klasyków i niemal niemożliwy do zlokalizowania u Włochów. A przecież prerie Wielkich Równin to różnorodność, zarówno plenerów, jak i ludzkich charakterów. Co jeszcze? Deszczowa, błotnista sceneria miasteczka z wulgarną strzelaniną w scenie kulminacyjnej też nie przypomina zapylonych, błyszczących w południowym słońcu uliczek gdzie pojedynkowano się jeden na jednego.
         Oglądałem materiał o Costnerze, w którym pokazywał sceny nakręcone na potrzeby filmu, a ostatecznie nie użyte z powodu ograniczeń czasowych i chęci zdynamizowania akcji. Było tam wiele ciekawych fragmentów, w których przede wszystkim nieco lepiej poznajemy charakterologię i usposobienie bohaterów. Szkoda, że odpadły, bo w tym filmie bohaterowie i ich wnętrza są kwestią ważną. Costner stwierdził też, że sam montaż nieco ucierpiał z powodu odstawienia tych scen – mimo to film ogląda się szybko i przyjemnie, bez żadnych zgrzytów.

         Podsumowując jest to moim zdaniem jeden z lepszych westernów XXIw., warty obejrzenia. Porusza ciekawą tematykę, czyli wolny spęd bydła, a przy okazji daje sporo rozrywki. Rozkłada też na czynniki pierwsze psychikę i problemy ludzi dzikiego zachodu. Mimo pewnych podobieństw do wcześniejszych obrazów, jest w swej koncepcji oryginalny. Do tego warto nadmienić, że Costner jest stworzony do kręcenia westernów i kreowania ról westernowych (ktoś kiedyś powiedział, że to nowe wcielenie Gary'ego Coopera). W swoich filmach podchodzi świeżo do zdawałoby się wyeksploatowanych motywów. Wertuje karty historii, szuka ciekawego punktu zaczepienia i wnika w temat bardzo głęboko, przedstawiając widzowi nowe fakty. Jako reżyserowi udaje mu się znaleźć złoty środek między malowniczą i nieco naiwną klasyką z czasów Hawksa, Walsha czy Marshalla, a ponurą i brutalną koncepcją antywesternu lat 70'tych. Czy jeszcze kiedyś zobaczymy go za kamerą westernu? Kto wie. Gorąco polecam.


sobota, 19 sierpnia 2017

Młode Strzelby II (Young Guns II) - 1990r.

Pierwsza część Młodych Strzelb osiągnęła nadspodziewany sukces. Losy grupy młodych rewolwerowców na czele z Billy Kidem rozpaliły wyobraźnię pokolenia końca lat 80'tych. Studio Morgan Creek nie mogło nie pójść za ciosem, bo scenariusz części pierwszej rozpisano umiejętnie, zostawiając otwartą furtkę dla kontynuacji. Tak też się stało. Przy realizacji filmu Młode Strzelby II (Young Guns II) z 1990r. pozostawiono głównych autorów sukcesu - scenarzystę Johna Fusco i trzech najbardziej charyzmatycznych bohaterów pierwszej części, granych przez aktorów: Emilio Esteveza, Kiefera Sutherlanda i Lou Diamonda Philipsa. Wymieniono reżysera na Geoffa Murphy, Nowozelandczyka o głodzie hollywoodzkich sukcesów i predyspozycjach do łączenia kina akcji z ponadczasowym uniwersalizmem niezbędnym w mainstreamowych dziełach. Do tego kociołka dorzucono duet John Bon Jovi Alan Silverstri, czyli speca od muzyki pop i speca od filmowych partytur. To oni odpowiadają za ścieżkę dźwiękową. Na koniec wzmocniono obsadę z jednej strony wschodzącymi gwiazdami jak Christian Slater, Viggo Mortensen i William Petersen, z drugiej strony weteranem obrazów o dzikim zachodzie Jamesem Coburnem. Subtelnie zapożyczono sprawdzone motywy z dwóch kultowych westernów, by jednocześnie przewrócić do góry nogami zdawałoby się wyeksploatowaną legendę o Billy Kidzie. Czy zamierzenie się udało?
         Głowna akcja toczy się rok po oblężeniu domu Alexandra McSweena, które to wydarzenie uważa się za koniec wojny w Hrabstwie Lincoln. Regulatorzy przegrali wojnę, ale mocno zatrzęśli grupą z Santa Fe. Teraz, podobnie jak niedobitki z gangu Lawrence'a Murphy, zajmują się kradzieżą bydła, a sam Billy Kid jest bohaterem książek za pięć centów kupowanych we wschodnich miastach, gdzie nazywa się go „księciem rewolwerowców”. Bezprawie toczące Nowy Meksyk doskwiera wielkim ranczerom takim jak John Chisum. Zawiązuje się nowa koalicja przeciwników Billy Kida, która nominuje na stróża prawa jego bliskiego wspólnika, Pata Garretta. Zadaniem nowego szeryfa jest schwytanie lub zabicie słynnego bandyty. Billy, mimo gróźb urzędników, rad Garretta i próśb najbliższych przyjaciół, postanawia zostać w rodzinnych stronach i dokończyć dzieła zapoczątkowanego przez Regulatorów...
         No cóż, trudno pisać o sequelu, bo fabularnie zwykle lepsze są pierwsze części. Podobnie jest w tym dyptyku. Wydarzenia napisane przez życie i znane powszechnie – czyli wojnę Chłopców i Regulatorów zinterpretowano w pierwszej części. W dwójce autorzy skoncentrowali się na czasach z życia Billy Kida, o których wiadomo mniej. Tym samym pole do popisu dla scenarzysty i reżysera było dużo szersze. Fusco częściowo wziął za wzór Sama Peckinpaha i jego nihilistycznego Pata Garretta i Billy Kida. I znowu udało mu się wszystkich zaskoczyć. Co prawda, na wzór wielkiego poprzednika, Billy Kid też odbywa tu obłąkańczą podróż na spotkanie śmierci z rąk Pata Garretta, ale nie to jest najważniejsze. Te wydarzenia okazują się tylko podzbiorem szerszej fabuły, której głównym bohaterem jest starzec w latach trzydziestych dwudziestego wieku, podający się za Henry'ego McCarty'ego alias William H. Bonney. I to on, na wzór Jacka Crabba z Małego Wielkiego Człowieka opowiadającego o czasach Custera, rozpoczyna niewiarygodną opowieść o wydarzeniach z Nowego Meksyku. Historia ostatnich dni Billy Kida (zresztą na rok 1990 nie bezpodstawnie) zostaje podważona. Dlatego western Młode strzelby II w przeciwieństwie do pierwszej części wskakuje też do kategorii „antywesterny”.
         Film odniósł sukces komercyjny, choć i tym razem w ślad za dolarami nie poszedł większy sukces artystyczny. Młode strzelby II przede wszystkim utrzymują charakter sensacyjno-rozrywkowy i dają mocnego kopa butami młodocianych rzezimieszków. Fusco zaadaptował dzieje kolejnego bandyty tamtych czasów, czyli „Dirty” Dave’a Rudabaugha (tutaj Arkansas Dave), w którego wcielił się Christian Slater, dotrzymując kroku Estevezowi, Sutherlandowi i Philipsowi. Rudabaugh w pewnym okresie swego życia faktycznie należał do tego samego gangu co Billy Kid, choć nic mi nie wiadomo o tym, żeby aspirował do bycia hersztem (z czego zresztą w filmie zrobiono zabawną zagrywkę). Też ścigał go Garrett, też brał udział w ucieczkach z rąk linczowników itd. Tak więc splecenie jego historii z ex-Regulatorami wyszło bardzo zgrabnie. Tym bardziej, że ostatecznie udało mu się zbiec do Meksyku, gdzie po krótkiej działalności miejscowi ucięli mu głowę i wywiesili publicznie ku przestrodze dla innych bandytów. Świetnie do tego nawiązuje końcowa scena ze Slaterem, a sam Arkanso Dave to moja ulubiona postać z tego westernu.         
         Chavez y Chavez i Doc Scurloc w rzeczywistości nie zginęli w tamtym okresie, tylko dożyli starości. W filmie dodano sceny ich śmierci, żeby obraz nabrał dramaturgii. Z drugiej strony wydaje mi się, że zrobiono to z myślą o zachowaniu równowagi, którą mocno nadwyrężyła koncepcja ocalenia Billy’ego. Gdyby widź dostał western, w którym wszyscy wyjęci spod prawa „protagoniści” przeżywają – to tak jakby bez konsekwencji kalorycznych mógł się opychać pączkami z lukrem. Nikt by w to nie uwierzył. A tak – gdy pomyślimy, że długi żywot Kida został okupiony śmiercią najbliższych przyjaciół – wychodzi to całkiem wiarygodnie.
         Postać Pata Garretta jest moim zdaniem świetna. Petersen zaczerpnął zawziętość i hardość z poprzednika granego przez Coburna, ale pozostał tanim koniokradem. Czuć jego przywiązanie do ziemi, ludzi, czuć jego rodowód złodzieja bydła, nieumiejętnie ukryty pod warstwą nowego ubioru i fryzury. Wprowadzone przez twórców zmiany w usposobieniu słynnego szeryfa w pewnym sensie usprawiedliwiają scenariusz i zwrot akcji pod koniec filmu. Tym niemniej, myślę że hołdem dla coburnowskiego Garretta było obsadzenie pana Jamesa w roli Johna Chisuma. To tak jakby twórcy chcieli powiedzieć: „ok, macie tu świeżego, przebojowego Pata, ale nie zapominajcie o monumentalnym klasyku”.
         W oczy rzuca się postać Toma O’Folliarda, granego przez piętnastoletniego Balthazara Getty, którą u Krawego Sama grał trzydziestosześcioletni Rudy Wurlitzer. Dwie zupełnie inne koncepcje, prawda? Z tym że mi on bardziej przypomina Aliasa granego przez Boba Dylana. Też początkowo kręci się po okolicy, by ostatecznie przyłączyć się do bandy. Niestety ten bohater najbardziej odbiega od historycznego wzorca. O'Folliard był najlepszym przyjacielem, a zarazem rówieśnikiem Billy Kida, pochodził z Teksasu a nie z Pensylwanii, brał udział we wcześniejszych wydarzeniach wojny w Hrabstwie Lincoln i miał ok. dwudziestu dwóch lat gdy zginął (w filmie niespełna piętnaście).
         Sam Billy Kid w drugiej części już nieco bardziej przypomina kristoffersonowego bohatera. Może nie tyle z gry Esteveza, która jest oryginalna, co z kierunku, w jakim zmierza jego bohater. Nie dociera do niego co się tak naprawdę dzieje – zamiast uciekać, woli krążyć wokół Fortu Sumner – jak rozwścieczony kojot goniony przez stado dzikich psów. Chce dokończyć dzieła, choć nikt tak naprawdę już nie pamięta, o co toczy się cała zadyma. Ten nihilizm, choć nie tak duży jak u Peckinpaha, to zresztą atut omawianego filmu i samego głównego bohatera.         
         No i muzyka. Dla mnie ścisła czołówka westernowych soundtracków. Oczywiście nie sposób porównywać nowoczesnych brzmień spod batuty Alana Silverstri i strun Johna Bon Jovi z eleganckimi partyturami Dimitri Tiomkina, Elmera Bernsteina czy Maxa Steinera albo jadowitymi kompozycjami Ennio Morricone, bo to różne światy i koncepcje. Tym niemniej jest to ścieżka dźwiękowa, dla której warto wracać do tego obrazu. Nie bez kozery piosenka promująca film czyli Blaze of Glory zdobyła Złotego Globa, nominację do Oscara i Grammy, a cała ścieżka dźwiękowa i reszta piosenek trzymają podobny, wysoki poziom. Z kolei ja osobiście od dawna mam w telefonie ustawiony dzwonek z wątku przewodniego Młodych Strzelb II autorstwa Alana Silvestri i gdyby ktoś chciał też mieć taki sam, to jest to na płycie utwór nr 2 pt. Historical Fact.
         Co na minus? Trudno powiedzieć. Może trochę, podobnie jak w pierwszej części, odmłodzenie głównych bohaterów w celu skomercjalizowania filmu. Choć wiem, że to naciągany zarzut. W końcu artyści tworzą swoje dzieła, żeby docierały do jak największej liczby odbiorców i zarabiały jak najwięcej pieniędzy. A tych jest mnóstwo w rozrzutnych kieszeniach młodzieży i lubiących spełniać ich zachcianki rodziców. Momentami może za dużo poczucia humoru, bo ono nie zawsze służy surowemu wizerunkowi dzikiego zachodu. Trochę mniej akcji niż w pierwszej części, choć zastąpiono to innymi walorami. Więcej się czepiać nie będę, bo jednak jest to film przede wszystkim rozrywkowo-sensacyjny i swoją rolę spełnia.
         Na koniec jeszcze tylko mój ulubiony cytat z Billy Kida:


Zapamiętaj sobie jedno, Pat. Ludziom, których nie lubię, nie kradnę koni.”